Druga i póki co ostatnia spódnica z koła - na
zakończenie lata. Śmietankowy żakard o luźnym splocie, dość elastyczny.
Wisiał przypięty do suszarki na pranie przez trzy doby - na wszeeeelki wypadek. Materiał
jest tak boski, że musiałam się nagimnastykować, aby z resztki wyszła
ołówkowa spódnica dla mamy. Na kiedyś-kiedyś, bo jeszcze nie odważę się
szyć dla kogoś.
Z tą stopką wcale nie jest tak, że szyje sama. Podglądałam Bezdomną Wiolettę oraz Monafakturę, ale... ekhem, no, nie tego się spodziewałam ;-) Jednakowoż trening był niezbędny, żeby to-to jako tako wyglądało przynajmniej z tej strony, którą czasem widać.
Tu pierwsze podejście:
Tu pierwsze podejście:
A tu już na gotowo:
Pasek
też podszywałam ręcznie. Nie zostało uwiecznione na zdjęciu, ale wyszło
pierwszoklaśnie :-) I wreszcie wyczaiłam, czemu te moje guziki w
spódnicach po zapięciu wyglądają, że są zbyt blisko krawędzi. Nie chodzi
o miejsce przyszycia guzika, tylko o punkt, w którym kończy się
dziurka. Następnym razem muszę ją umiejscowić bardziej nad zamkiem oraz wytworzyć krótszą tę część paska, która wystaje. Już mi to dziewczyny klarowały przy niebieskiej kontrafałdziastej spódnicy, ale teraz wreszcie dokładnie zajarzyłam, co konkretnie w którym miejscu. To ostatni taki egzemplarz, na mój dusiu.
Uwielbiam w tej spódnicy, jak się buja i układa :-)
A
poradzicie mi, co robić, żeby się materiał przy zamku nie marszczył
mimo podklejenia flizeliną? Jest taki jakby ściągnięty, przez co
spódnica na szwie ciut wyje. Nie widać tego w fałdach, ale ja to wieeem.