wtorek, 29 kwietnia 2014

Bluza dresowa - Burda 8/2005 #127

Chciałam chronologicznie pokazywać jakie to postępy robiłam, ho, ho, i jak przez kolejną spódnicę oraz dwie bluzki doszłam do dzisiejszego dzieła, ale po pierwsze nie obfocone, a po wtóre nie mogę się oprzeć, żeby się wreszcie nie pochwalić :-) Wyszedł mi taki mega wypas, że nadal nie mogę uwierzyć, że jam to popełniła :-)
Wpadł mi w oko wykrój na planowaną od dawna bluzę dresową (Burda 8/2005 #127). 

Wyglądał jak stworzony dla mnie: prosty na dwie burdowe kropki i bez udziwnień, z przepastnymi kieszeniami, które musiałam trochę podnieść, i prostym kapturem. Przeżyłam nawet raglanowe rękawy, z którymi miałam już do czynienia w pewnej bluzce. Bluzka poszła do kosza, zanim ujrzała światło dzienne, ale bluza.. 

Dresówkę przytaszczył Mąż w prezencie przedgwiazdkowym razem z worem (!) innych przepięknych materiałów. Chyba mu się moje uzależnienie udzieliło ;-) Różnimy się jednak zasadniczo w sposobie kupowania: ja spaceruję powolnie między półkami, z namaszczeniem macam, hymkam, przeglądam w myślach wykroje, rozważam pobór materiału, zastanawiam się nad sztywnością i układaniem, liczę złotówki przez centymetry, natomiast Mąż pędzi przez regały i co mu wpadnie w oko, to bierze po dwa metry - na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, co żonie przyjdzie do głowy z tego uszyć ;-) Zawsze wypatrzy coś fajnego, na co ja najczęściej nie zwróciłabym nawet uwagi.
Niestety z powodu tempa mojego szycia rzeczony wór zostanie na przyszłą jesień, albowiem nie zdążyłam reszty tknąć, zanim wiosna nadeszła. Zawierał głównie dzianiny punto (bo moja maszyna da radę), rozkoszną flanelę, jakiś kostiumowy ciepły materiał w krateczkę (kurzą stopkę?) i nieprzytomnie gruby polar (chyba tylko na koc, bo tego nie wcisnę pod żadną stopkę), a do tego dwie dzianiny, które weźmie tylko overlock, czyli przyszłościowe, ale za to boskie jako materiały na zimowe nietoperze. Ilość na wieloryba ;-)


Dzianina dresowa jest gruba, mięsista, puchata i z meszkiem po lewej stronie, a ja zawsze jęczę zimową porą, że marznę, więc bluza koniecznie musi być grubaśna i ciepła. Na planowane wycieczki przez zaspy podczas mroźnych zimowych ferii. Śniegu było tego roku jak na lekarstwo, ale bluza doskonale sprawdziła się na rower i w ogóle na wszystko :-)
Na wstępie nacięłam się na sam wykrój, ponieważ napisano, że bluza jest ciążowa, jednak w opisie wspomniano, że to z powodu dłuższego przodu. Przód urżnę, pomyślałam naiwnie i skroiłam. Okazało się, że słoniątko mogłabym nosić pod spodem ;-)
Wobec tego zwęziłam boczne wstawki oraz rozcięłam plecy i zszyłam je o 2 cm węziej. Zyskałam przy tym możliwość pięknego ozdobnego ściegu z zakresu ściegów overlockowych mojej maszyny. 

Potem stanęłam przed problemem wyściółki kaptura, ale rozwiązałam go, kupując za 3 zł podkoszulek w secondhandzie. Uwierzycie, że udało się na pierwszym wieszaku znaleźć idealny odcień różu pasujący do zamka i sznurka? :-) Wyściółkę szyło się niestety fatalnie, bo rozciągała się we wszystkie strony i nieustająco robiła mi wbrew - a to było jej za dużo, zaraz za mało, za długa, za płytka, za głęboka, za krótka... Szyłam ją cały wieczór, ale efekt wizualny podoba mi się niezmiernie, choć nadal nie mam pojęcia, czy taka wyściółka powinna być skrojona dokładnie jak sam kaptur minus szerokość podłożenia czy mniejsza, a jeśli tak, to o ile. Wyszło na czuja.


Najwięcej łez wylałam przy ukrywaniu zapasów kaptura na karku, bo uparłam się, że musi tam być taka "profesjonalna" taśma jak we wszystkich sklepowych bluzach. Nie było łatwo to wszystko poupychać pod bawełnianą lamówką i jeszcze wykończyć cały ten bałagan na rogu przy górze zamka. Pułapki polegały też na tym, że co przeszyłam od prawej strony, to miało też pięknie wyglądać na lewej, wszak nie będę chodziła cały czas zapięta pod szyję i w kapturze ze ściągniętym sznurkiem ;-)

Nie pozwolę się do siebie zbliżać z lupą, chyba że w celu oglądania ozdobnych szwów i wlotów na sznurek, które są, nie chwaląc się, moją dumą :-)

Każdy twórca pragnie jakoś zaznaczyć swoje dzieło, a ponieważ jeszcze nie doczekałam się własnej metki, postanowiłam za radą Męża walnąć porządne "M" na klacie. Litera została wycięta z mężowskiego podkoszulka, a jej druga warstwa to kawałek koszulki alternatywnej na wyściółkę. Biały materiał podkleiłam flizeliną, która teraz odchodzi tak trochę zawadiacko.

Kiedy już ją skończyłam, kiwnęłam dumnie głową "tak, może będzie ze mnie kiedyś krawcowa" ;-)

























Mąż po przeczytaniu postu: Ale ty to taka chwalipięta jesteś..
Ja: Nooooo! :-D

środa, 16 kwietnia 2014

Kosmetyczka czyli mały skok w bok

Trzy spódnice na koncie, krawcowa pełną gębą, w szafce stosy materiałów "na kiedyś", bo popadłam w uzależnienie i tydzień bez przynajmniej 5 metrów to tydzień stracony ;-) Kupowałam bez opamiętania, jak również i bez sensu większego. Wiem to teraz. Wtedy miałam wizje, że ho ho! Z perspektywy kilku miesięcy niewielkiego doświadczenia okazuje się, że większość materiałów niedobrana do planowanego fasonu ani nawet części garderoby, ale nic to, kiedyś się przydadzą przecież, myślimy w kategoriach "inwestycja", a nie "bezsensowne wyrzucanie pieniędzy w błoto" ;-)
Docelowo to ja oczywiście będę szyć fikuśne sukienki i wymyśle żakiety oraz fasoniaste spodnie, wiadomo, ale może nie w przyszłym tygodniu jednak. Nad każdą ze spódnic spędziłam upojne tygodnie, bo tak mam, że jak trafię na problem, że nie wiem, w którą stronę przewrócić i jak to właściwie zszyć razem, to muszę dwa dni poprzetrawiać. Uleży się - wracam do tematu i eureka! nagle spływa natchnienie. Zmęczyłam się tym okropnie, zwłaszcza tym móżdżeniem, a podniesienie poprzeczki do poziomu podszewki w spódnicy zmaltretowało mnie dokumentnie. Potrzebowałam odsapnięcia przy miłym, lekkim, łatwym i przyjemnym projekcie na jeden wieczór. Przeleciałam internet - jest! Kosmetyczka! A przecież mnie ciągle żal forsy na porządną, pojemną i ładną, to sama sobie uszyję, o! Posiłkowałam się tym tutorialem. Jest naprawdę świetny dla początkującego i nie pomija żadnego z etapów, że to niby oczywiste, to sobie każdy poradzi. 

Na materiał wierzchni wybrałam jakąś satynowaną bawełnę czy coś. Oczywiście bez sensu, bo się od razu uciorała i zmechaciła od samego leżenia na pralce. Ale jest ładna i pojemna i szyłam ją tylko trzy (sic!) dni. Usztywniłam ją owatą, jak kazali, ale wyszła zbyt wiotka, taka szmatka. Mimo to uważam, że wygląda niczego sobie, a ze względu na tę szmatkowatość przewracało się ją na wszystkie strony bez problemu. Teraz szyje się torebka, do której zastosowałam sztywną, masywną kamelę, i to jest zupełnie inne manewrowanie. Cóż, trzeba znaleźć złoty środek.

Zamek mi wyszedł perfekcyjnie (niemalże), pewnie dlatego, że nie w spódnicy ;-)

A tu wieszadełko.

Przyjemny projekt, choć zważywszy właściwości materiału lepsza byłaby z niego spódnica. Hm, tylko pewnie zamek nie wyszedłby tak dobrze ;-)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Spódnica z podszewką - Burda Szycie krok po kroku 2/2010 #2A

Rzecz o pierwszym wykroju z Burdy, zakochaniu i doskonaleniu się w jednej wąskiej dziedzinie - spódnic.
Swoją ścieżką ciekawe, że nigdy nie nosiłam spódnic ani sukienek, najlepiej czuję się i wyglądam w spodniach, a tu produkcja taśmowa jak się patrzy, spódnica za spódnicą i mało tego, że je szyję, to jeszcze w nich chodzę ;-)


Zakochałam się w materiale, z resztek oczywiście. W macaniu wydaje się być wysokogatunkowy, nie znam się, ale to się czuje w ręce. A i cena to potwierdza, bo gdyby nie to, że tkanina wygrzebana z koszyka, w życiu bym się na nią nie zdecydowała. Nie mam pojęcia, co to jest, ale ma ciekawy splot odcieni, delikatną i niekłopotliwą kratkę oraz jest mięsista i sprężysta, taka "rzucająca się", o ile wiecie, o co mi chodzi. Moja mama zawsze mówiła "taki fajny, rzucający się materiał" i jakoś zawsze wiedziałam, co ma na myśli, ale czy się tego normalnie używa - nie wiem. W każdym razie, tkanina raczej jesienno-zimowa, zatem do rajstop niezbędna podszewka. W swojej naiwności sądziłam, że się obejdzie, ale pierwsza przymiarka sprowadziła mnie na ziemię. Kurcgalopkiem do sklepu, wróciłam naturalnie z siedmioma półmetrówkami wiskozy z resztek na kolejne hipotetyczne spódnice i tą jedną potrzebną na aktualny projekt. To jest jakaś choroba, że nie można wejść do sklepu, kupić dokładnie to, czego trzeba, w odpowiedniej ilości, i wyjść. Choroba o dość wąskim zakresie, bo objawy daje tylko w sklepach tekstylnych i pasmanteriach ;-)
Jak już podnosić poprzeczkę, to na wszystkich frontach, nie tylko umyśliłam sobie podszewkę, ale również wybrałam wykrój z Burdy. Spadł mi jak z nieba model z Szycia krok po kroku 2/2010 #2A, akurat numer ukazał się w kiosku, jak na życzenie. Bez paska, do zszycia dwa szwy boczne i wszycie zamka, więc luzik. I tylko ta podszewka, o jejku. Ale przecież się rozwijam, nie mogę stać w miejscu, chcę wyzwań, dam radę. Aha, jeszcze zaszewki - też przerażająca nowość ;-) Te ostatnie akurat w trakcie szycia uskrzydliły mnie nieco, bo wyszły za czwartym razem idealnie. Głównie za sprawą pomocy z forum :-) 

Szczerze mówiąc, gdyby to nie było krok po kroku, to w życiu nie udałoby mi się podszewki wszyć koło zamka. Bosz.. co się tam trzeba było naprzewracać, naprzekręcać, a wyobraźnia ogłosiła strajk, że ona nie będzie współpracować i tyle. Nawet instrukcje obrazkowe niewiele mi rozjaśniały tę moją pomroczność i w rezultacie spódnica zaliczyła ze trzy przerwy na przetrawienie, dwa ataki głupawki i jedną kompletną załamkę. A potem jak zwykle doznałam iluminacji, projekt ruszył z kopyta i wydawało się, że teraz to już ciach-ciach i będzie gotowe. Do czasu przymiarki spódnicy z podszewką razem. Za ciasna. Jak to?! Przecież dodałam zapas! No ale za ciasna. Można stać, ale siadać już niekoniecznie. No to odpruwanie i popuszczanie bokami. Właściwie tylko jednym bokiem, bo przecież tego z zamkiem nie ruszę, choćby mnie mieli kroić. Z tego poszerzania wyszedł niestety namiocik, ale powiedzmy, że jest przyszłościowy. 

Z większych problemów, z jakimi przyszło mi się borykać poza niezliczonym poszerzaniem i zwężaniem w tę i we w tę, była długość tyłu. W poprzednich spódnicach jakoś przeszło to niezauważalnie, ale w tej już widać, że tył musiał być dłuższy od przodu o całe 4 cm. Widać, bo materiał jest w delikatną kratkę. Gdyby wzór był wyraźniej zaznaczony, byłoby to nie do przyjęcia, jednak w tej jakoś uszło. Czeremcha doradzała na forum, żeby kombinować przy pasku, ale jak przy pasku, skoro paska nie ma... ;-) W każdym razie umówiłam się ze sobą, że nikt nie zobaczy, przecież nikomu nie dam się tak wnikliwie przypatrywać ;-)

A poniżej mój znak rozpoznawczy - zamek co się nie zbiega równo, ale who cares, phi. I tak zawsze bluzka na wierzchu :-)

Model jest tak prościutki i nieskomplikowany, że doskonale może służyć jako podstawowy do różnych innowacji. Ja na ten przykład wydłużyłam go o 15 cm, bo był okropnie nieprzyzwoity i nie nadawał się dla statecznej pani do pracy ani donikąd ;-)

czwartek, 3 kwietnia 2014

Pierwsza spódnica z wykroju - Anna Moda na szycie

Turkusowa spódniczka sprawiła mi ogromną frajdę, kiedy mogłam założyć ją na imprezę u przyjaciół i pochwalić się, że SAMA USZYŁAM!! Wszyscy z mojego otoczenia wiedzą, że od zawsze mam do rękodzielnictwa - nomen omen - lewe ręce, a tu proszę: spódnica jak się patrzy, ma górę i dół, zamek i rozcięcie, a nawet pasek. Klękajcie narody! ;-)
Pomknęłam zatem z Mężem do większego sklepu z materiałami. Z obłędem w oczach przechadzałam się między półkami i miałam pustkę w głowie, bo ani się nie znałam na materiałach, ani na szyciu, ani nawet nie wiedziałam, ile tkaniny potrzeba na co. Macałam, miziałam, gniotłam i rozciągałam, patrzyłam na ceny i witki mi opadały, bo bałam się, że wyrzucę pieniądze w błoto, jeśli nie dobiorę odpowiedniego materiału albo źle wykroję. Mąż w tym czasie od niechcenia grzebał w takim dziwnym koszyku...
Koszyk okazał się być zbawieniem, albowiem zawierał resztki-których-nie-żal. Wyszliśmy z siatą. Pokaźną. Resztek.
Przypomniał mi się wtedy taki dowcip z czasów dzieciństwa, stary, z brodą, jak to przychodzi dziewczynka do sklepu mięsnego i pyta, czy są resztki dla psa. Są. To poproszę 20 dkg, tylko nie za bardzo tłuste, bo tatuś nie lubi ;-)  
Wśród tych resztek znalazł się materiał w pięknym oliwkowo-wojskowym kolorze i o wyglądzie.. bo ja wiem.. płótna żaglowego? drelichu? Do tej pory nie wiem, co to drelich, ale tak mi się kojarzył i kojarzy do dziś. 

No dobra, materiał już miałam, teraz trzeba było przejść do niemniej ważkiego etapu doboru nici. Następnego dnia wycieczka do pasmanterii. Nici dobrałam. Nie tylko do tej oliwki. Również do pięćdziesięciu innych hipotetycznych ciuchów, które będę szyć przez najbliższe dziesięciolecia chyba. Swoją ścieżką ciekawe, że jak już miałam ten wór nici, to i tak przy następnej rzeczy okazało się, że nie ma odpowiedniego odcienia, i Mąż, który z zapałem sekunduje mi w moim nowym hobby, jechał znowu na gwałt do sklepu. Dzięki Ci, o Cywilizacjo Zachodnia, za galerie czynne w niedzielę do 22-ej! Wrócił z odpowiednimi nićmi i reklamówką innych oraz piętnastoma różnymi zamkami - na wszelki wypadek, żeby nie musieć gnać drugi raz ;-)

Tym razem do spódnicy chciałam podejść profesjonalnie, wobec czego dzień wcześniej nabyłam Annę Modę na szycie 1/2013, bo akurat była w kiosku oraz ponieważ ujęła mnie niezwykłą prostotą fasonów. Burda wydawała mi się zbyt skomplikowana. Anna miała rysunki etapów szycia i dodatki na szwy - wygrała.

Padło na kompilację modeli 1 i 2. Materiału wystarczyło tylko spódnicę i pasek, o szlufkach i jakichkolwiek kieszonkach mogłam tylko pomarzyć, zresztą i tak nie chciałam się na to porywać.  
Pierwsze szycie z wykroju dostarczyło nowych i piorunujących wrażeń, zwłaszcza kiedy rozłożyłam arkusz z wykrojem. Patrząc na tę gmatwaninę linii i oznaczeń, miałam podobne odczucia, jak wtedy gdy widziałam  pierwszy raz projekt architektoniczny, nad którym kiedyś pracował Mąż ;-) Nooo.. gruuubo, pomyślałam. Ale oczywiście nie taki diabeł straszny, jak go malują - wykrój powstał, materiał został skrojony, spódnica uszyta. Nie obyło się bez kłopotów, bo maszyna miała trudności ze sztywnym materiałem, ale rozwiązałam to igłą do jeansu.



Jest w porządku, tylko tak samo jak pierwsza podjeżdża mi przy chodzeniu prawie pod żebra, a ja lubię średnie biodrówki.


Gdzieś przeczytałam, że dobrze jest rozcięcie z tyłu usztywnić flizeliną, więc żeby było tak suuuper, to podkleiłam obie części. Sterczało jak tektura. Spędziłam upojne chwile na wyskubywaniu przynajmniej z jednej części. W użytkowaniu okazało się, że trzeba było w ogóle zrezygnować z flizeliny, materiał tego nie wymaga. Nauczka na przyszłość.


Podłożenie próbowałam uskutecznić za pomocą taśmy termicznej, ale się odklejało, wobec czego zostało stębnowanie.

Zamek po raz kolejny nieco awangardowy, bo wtedy nie do końca rozumiałam, co oznacza przeszycie wzmacniające na końcu zamka i robiłam je za wysoko.


Ogólnie spódnica nadająca się do chodzenia. Kolor w rzeczywistości bardziej wojskowo-oliwkowy, a nie taki blado-szaro-zielonkawy. Realizacja dalece odbiega od projektu z Anny, bo spódnica została zwężona dołem i brakuje jej wszystkich charakterystycznych dla modelu elementów (kieszonek i wiązania).
Tu nawet widać, że ten rozpierdaczek taki nie teges - wyje i odstaje, ale co tam :-)
A następna była kosmetyczka, bo miałam starą, brzydką i w ogóle, a poza tym czułam przesyt spódnic, chciałam coś nowego.