No dobra, pokazałam, jak układałam kontrafałdy, to teraz powiem, że 1/3 z nich poszła do kosza, bo raz mi kieca leciała z bioder, a raz nie mogłabym się dopiąć, mieszałam, mieszałam, składałam, nie wychodziło symetrycznie, aż w końcu trzeba było wszystko od początku.
Ale i tak chyba ich wystarczy, zamierzony efekt obfitości - jest :-)
Po raz kolejny przekonałam się, że mierzenie i rysowanie z pietyzmem co do pół milimetra nie gwarantuje sukcesu. Niby na centymetrze wszystko się zgadzało, niby kontrafałdy sfastrygowane na beton ani drgną, niby obwód już okej, a tu nagle po przyszyciu paska powinnam się przerzucić na dietę składającą się z listka sałaty w sosie z energii kosmicznej. Brak ze trzech centymetrów! No to układałam te kontrafałdy od początku. To był siódmy albo siedemsetny już - nie pamiętam dokładnie - raz, boszzzz...
Materiał to bawełna ikeowska, taka cienka acz sztywna,
9,99 za mb. Mąż pojechał po półkę i przytachał 2 metry tkaniny, bo mu wpadła w oko. "Wiesz, przechodziłem obok, patrzę, niebieski, to wziąłem".
Polecam, bo super się szyje, dobrze zaprasowuje, ale też
bezproblemowo prasuje zagniecenia. I jest chyba w stałej ofercie IKEI.
Muszę jeszcze potrenować, gdzie to
dokładnie guzik przyszywać względem dziurki, bo mi jakoś tak skiełzło.
Ale musicie przyznać, że zamek to nareszcie profeska, czyż nie? ;-)
No i jeszcze element, bez którego żadna moja garderoba nie zyskuje miana idealnej - kieszenie. W szwach.
Na
pasek nie patrzcie, nie wiem, jak ja to wymyśliłam i odmierzałam - a
kroiłam go dwa razy... - że się szwy nie zbiegają pionowo, ale pies to
drapał, i tak uwielbiam tę spódnicę!
Spódnica pretenduje do
pierwszego miejsca w rankingu ulubionych. Ciekawe, że w sklepie nigdy
bym jej nie kupiła, bo zawsze tylko te ołówkowe i ołówkowe. Gdyby nie
własny handmade nigdy bym się do takiego fasonu nie przekonała :-)