Pierwszy miesiąc poświęciłam na pochłanianie wiedzy z książki i internetu, przeczytałam od deski do deski blog Czeremchy, Susanny, Bezdomnej Szafy, Intensywnie Kreatywnej, Lolajoo, Zapomnianej Pracowni, Sagitty, Liwias i wiele, naprawdę wiele innych oraz połowę wątków na dwóch forach. Głowa pękała mi od nadmiaru informacji, zapisywałam linki na zaś i stawałam się mądrzejsza teoretycznie . Wiedziałam już na przykład, że trzeba przytrzymać nitki przed pierwszym wbiciem igły w materiał, żeby się supły nie robiły, co to są ściegi elastyczne i jak w teorii przyszyć lamówkę do dekoltu (to akurat była śpiewka dalekiej przyszłości, albowiem na koncie miałam tylko tę poszewkę z poprzedniego postu). Dokształciłam się ogromnie, nabrałam jeszcze większej pasji, ale równocześnie zrobiło mi się jakoś tak... żałośnie. Bo wszystkim się wszystko udaje od razu, a mnie nie. Ja osiem razy dopasowuję
spódnicę i szyję ją dwa tygodnie. Mój świętej cierpliwości Mąż długo musiał mnie przekonywać, że
po prostu nikt nie wrzuca na bloga nieudanych ciuchów, że na pewno każdemu na
początku nie szło jak po maśle i nikt nie szył siedmiu rzeczy
tygodniowo. Mimo to, gdy natrafiam prawie wyłącznie na zaawansowane projekty, które każdy szczegół mają perfekcyjnie odszyty, to czuję, że przede mną jakby dłuższa i jakby dalsza droga.
Aby nie być gołosłowną, pokażę moją pierwszą spódniczkę o dość awangardowo wykończonej lewej stronie. Nie pytajcie, jak to zrobiłam..
Rozpierdaczek
będący drugim przeokropnie trudnym elementem wyszedł równie imponująco
niepojęty. Brak mi wyobraźni przestrzennej, więc w głowie wyobracałam
kieckę na różne strony, a na końcu skorzystałam z tutoriala, który
notabene tłumaczył jak krowie na rowie, a ja i tak nie byłam w stanie
powtórzyć na żywym materiale. Teraz nawet nie pamiętam, co mi przyświecało, kiedy robiłam ten dziwny uskok.
A jak w ogóle powstało to
wiekopomne dzieło? Otóż wparowałam do sklepu, zażądałam "jakiegokolwiek
materiału na pierwszą w życiu spódnicę" i wyszłam z wdzięczną bawełną
pościelową oraz zapewnieniem, że nie sprawi ona kłopotów. Potem
rozłożyłam tkaninę na stole i zaczęliśmy z Mężem wgapiać się w nią każde
na swój sposób - ja z przerażeniem, że nie wiem, od czego zacząć,
Sławek jako mężczyzna, który zawsze wie, co robić - z przekonaniem, że
szycie spódnicy nie może być przecież takie trudne. Pochymkał, kazał
przynieść z szafy dobrą spódnicę i odrysować. Przyniosłam, przyłożyłam,
odrysowałam, dodawszy dwucentymetrowe zapasy (tyle przynajmniej
przytomności miałam), skroiłam nawet jakiś tam pasek, wszak czymś się ta
spódnica powinna była kończyć u góry, i sfastrygowałam boczne szwy i
nawet pasek. Miodzio. Idealnie. Wow. Troszkę za ciasna (cóż..
odrysowywałam od mocno elastycznej spódnicy..), ale co tam, bawełna się
rozciągnie. Tylko... a jakże ja ją przecisnę przez biodra?! Tu doznałam
iluminacji: aha, potrzebny jednak zamek! W tym celu musiałam skroić
dodatkowe części przodu i tyłu, bo po rozcięciu tyłu na pół nie miałam
wystarczających zapasów. Znalazłam tutorial, zszyłam znowu
środkowe i boczne szwy, w mękach wszyłam zamek. Oczywiście spódnica
odstawała w pasie o dobre trzy centymetry, szwy zszyte na zicher, nie
będę pruć, bo w życiu nie powtórzę takich w miarę prostych, no to
dopasowywałam przy zamku. Stąd ten pożałowania godny wygląd góry od
lewej strony. Spódnica dalej odstaje, albowiem uznałam, że te jakieś zaszewki, o
których wszyscy piszą, to na pewno zbytek, a poza tym za trudne, nie
zawracałam sobie nimi głowy, ale jest - pierwsza spódniczka. Lewą
stronę pokazywałam tylko zaufanym, reszcie prezentowałam dzieło jedynie
od prawej i bez możliwości przyglądania się zamkowi, który ma pełnić
rolę użytkową, a nie dekoracyjną, o!

I jest. Śliczna, nieprawdaż? ;-)