wtorek, 8 grudnia 2015

Wstydliwy rozdział mojego hobby...

Post będzie krótki, bo sprawa jest wstydliwa, czyli złamałam się i uszyłam kocyk z, tfu, minky ;-)


Kto mnie zna, ten wie, że mam pobłażliwie protekcjonalny stosunek do dresików, kominów i kocyków z minky, a prawdziwe krawiectwo zaczyna się u mnie dopiero od spódnicy z przynajmniej dwiema zaszewkami i zamkiem. Mam alergię na Minionki, pandy, wąsy, pumpy i motylki do wózków. Prawdopodobnie gdybym była matką, mój stosunek byłby odmienny, ale póki co nie jestem i wypisuję się z grup szyciowych na Fb, na których nie uświadczysz innych postów, niż "Cześć, chcę uszyć mojej córuni opaskę/komin/czapkę, dacie tutek?". No nie poradzę, że dostaję piany na ustach, bo ja to bym chciała porozmawiać o tym, jak konstrukcyjnie poprawić wiszącą pachę albo przyszyć kołnierz do płaszcza. I nie - nie nazywam komina "cudeńkiem" :-P

Ale dość złośliwości. Szyjąc ten kocyk dla córki przyjaciółki z liceum, poczułam chyba namiastkę tego zachwytu, który czują szyjące mamusie, bo rzeczywiście... no śliczne to jest :-) Aczkolwiek szyje się to cholerstwo tak, że poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej.
Tańczy, ciągnie się, nijak nie można tego wyrównać z resztą warstw - masakra.

Jednak efekt wynagradza, aż mi żal było się z tym kocykiem rozstawać. Może jednak uszyję sobie taki.... I mam nadzieję, że prezent znalazł uznanie u ofiarobiorczyni, bo robiłam go całym zgryźliwym sercem :-)


Kocyk jak kocyk, filozofii nie ma, wierzch - minky, spód - bawełna, środek - owata 150 mm. Owatę darliśmy z mężem na pół, bo za gruba była jak na kocyk, prędzej na kołdrę. 

I to by było na tyle, wracam do moich konstrukcji pach i wypukłych pośladków ;-))